

Blogaskowa recęzętka
Do napisania tego artykułu nakłoniła mnie książka, jaką ostatnio recenzowałam. A właściwie kilka słów, jakie wymieniłam z jedną z Was.
Od jakiegoś czasu męczy mnie pewna nieprawidłowość, która opanowała świat blogerski. Już dawno temu zauważyłam (bez wymieniania imion, nazw itd.), że wszystko (łącznie z blogerem) można kupić. Kiedy otwieram recenzje danej książki na Lubimy Czytać, widzę gołym okiem które oceny pochodzą od recenzentów, a które wystawił czytelnik nie związany z wydawnictwem czy autorem.
I tak pewnego razu natrafiłam na tekst rozpoczynający się właśnie od tego, co kołatało mi po głowie. Pewna użytkowniczka portalu napisała: „Od razu widać opinie blogaskowych recęzętek. Jak można taką książkę ocenić jako wybitną?” I jak bym się nie zżymała z takim określeniem, bo przecież poniekąd dotyczy również mnie, muszę się z nim zgodzić…
Wystawienie niepochlebnej opinii, wiedząc, że czyta ją autor, jest bardzo ciężkie. Wyobraźcie sobie sytuację, w której najpierw długo rozmawiacie z autorem o jego książce, a później musicie napisać, że nie przypadła Wam do gustu, a nawet uważacie ją za słabą. Uwierzcie mi, że to potwornie trudne. Nie dlatego, że się na mnie zezłości, bo to moje zdanie i nikt nie ma prawa go podważać, ani na niego wpływać. Dlatego, że mogę zrobić komuś przykrość, a tego nienawidzę. Jeśli ktoś kiedyś próbował pisać, wie ile pracy i emocji to kosztuje. Jakie mam prawo żeby to niszczyć?
Otóż mam. Bo takie są realia wystawiania się na forum publiczne i trzeba to sobie uświadomić. Komuś się spodoba – komuś innemu nie. Zbierzcie milion osób i znajdźcie wśród nich dwie z takimi samymi upodobaniami.
Ja to wiem i mam pewność, że kilka osób, których blogi śledzę też kieruje się tą zasadą. Tylko jak przekonać czytelników, że moje zachwyty nad omawianą pozycją nie są próbą przypodobania się instytucji, która książkę mi dała? Jak w kłamliwej rzeczywistości, której czytelnicy są coraz bardziej świadomi, przekonać do prawdy?
Na samym początku drogi recenzenckiej ustanowiłam sobie jedną, stalową zasadę. Choćbym nie wiem jak chciała zrobić komuś przyjemność, bo takie coś kusi, oj kusi, moja opinia musi być w dwustu procentach subiektywna w odniesieniu do tekstu, nie jego twórcy. Nie uda mi się niczego zbudować, jeśli moi czytelnicy będą się stukać w głowę, bo powiastkę na poziomie Harlequinów ocenię jako wybitną. Zaufanie, to podstawa pracy w wielu branżach. Jeśli się nie przekonacie do mojej szczerości, to raczej nie wejdziecie tu po raz drugi i trzeci.
Rozpoczynając współpracę z pierwszymi wydawcami (Prószyński, SQN) bałam się odsyłać niepochlebne teksty. A co jak się wkurzą i już nic mi nie wyślą? Trwało zanim znalazłam odpowiedź na to pytanie. Otóż nic się wtedy nie stanie. Jakoś stać mnie było wcześniej na kupowanie książek i w zasadzie nadal nie przestawałam ich kupować, mimo że dostaję po kilka w miesiącu.
Fakt, że współpracuję z wydawcami i autorami, że jakoś bardziej ogarniam ten rynek, stawiał mnie na wyższym poziomie blogowania. W moich własnych oczach. Czułam się dowartościowana, doceniona. Aż zdałam sobie sprawę, że to jedna wielka ściema. Bo nie na docenieniu przez wydawcę mi chodzi, tylko o Was!
Oczy otwarła mi pewna polska autorka, która, choć tak naprawdę nadal jest świeża w tej branży, doskonale potrafiła się odnaleźć. Nie do końca pamiętam jak wpadła mi w ręce jej pierwsza książka, ale po zapoznaniu się z moją recenzją owa autorka poprosiła mnie o patronat nad kolejną powieścią. W życiu sobie nie wyobrazicie jaka byłam zdziwiona. Jak bardzo nie potrafiłam zrozumieć dlaczego? Przecież ja w tej recenzji napisałam, że połowa książki mi się nie podobała, a główna bohaterka działała mi na nerwy! To mi właśnie uświadomiło, że ludzie wolą jakąkolwiek szczerość od najsłodszych fałszów. I czy mi uwierzycie czy nie, czy zaufacie moim opiniom czy nie, ja mam czyste sumienie.
I w tym miejscu mogę przytoczyć po raz kolejny recenzję, o której wspominałam na samym początku. Chodzi oczywiście o „Srebrnego łabędzia” Amy Jones, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Kobiecego. To była książka tak bardzo okropna, że nie dałam jej rady dokończyć. Prostacka i słabiuteńka fabularnie. Rozumiem, że jest grono, któremu może się podobać, szanuję to, ale na momencie, w którym piszę artykuł ma ocenę 7,0 na LC. Nie wnikam kto był nią tak zachwycony. Nie podważam Waszej opinii. Ale mnie się nie podobała i nie zamierzam ubarwiać rzeczywistości. Bo na jaką ja wyjdę osobę jeśli ją przeczytacie i poznacie prawdę?
Jeśli odczuję zachwyt to Wam o tym napiszę, jeśli książka podbije mnie, złamie serce, zmusi do refleksji i wzruszeń – dowiecie się o tym. Ale kiedy coś jest nie tak, kiedy uważam, że to nie jest godne polecenia w życiu nie polecę. To moje stanowisko.
Pozdrawiam!!
Monika
PS. A oto dowód, że nawet najcięższa prawda popłaca!
„- Czy to prawda, że podniosłeś głos na profesor Umbridge?
– Tak.
– I że zarzuciłeś jej kłamstwo?
– Tak.
– I powiedziałeś jej, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać powrócił?
– Tak.
Profesor McGonagall usiadła za biurkiem i spojrzała na niego srogo. Potem powiedziała:
– Weź sobie ciasteczko, Potter.”
J.K. Rowling „Harry Potter i Zakon Feniksa”