

Imprezę czas zacząć!
Minęło już dwa lata odkąd opublikowałam pierwszy „odcinek” Softly, który się później przemianował w Taniec w chmurach.
Czas leci, oj leci!
Mamy za sobą cztery pełnowymiarowe powieści, czterdzieści trzy zopiniowane książki i kilkadziesiąt wpisów zupełnie luźnych. W międzyczasie się przeprowadziliśmy, wspieraliśmy, śmialiśmy i sprzeczaliśmy. Jak w rodzinie!
Korzystając z jakże ckliwej okazji, dziękuję Wam serdecznie za te dwa lata, w ciągu których cały czas mogę się cieszyć Waszym towarzystwem. Są wśród nas tacy, którzy trwają tu na dobre i na złe, czasami zagląda ktoś nowy, bywa, że ktoś odchodzi. Dla lepszego powietrza konieczna jest cyrkulacja 😉 Najważniejszym dla mnie jest, że cały czas, codziennie, spora grupa osób przewija się przez te moje mniej lub bardziej udane teksty. Nawet teraz, kiedy mamy tymczasowy przestój nie dający się zamknąć w żadnych ramach czasowych, a więc nieokreślony, ktoś tu nadal jest. Czyta to co już powstało, sprawdza czy nie ma niczego nowego. Coraz większą popularnością cieszą się również recenzje i z tego też się cieszę, bo nie przykładam się do nich jakoś szczególnie i doskonale mnie to zmotywuje do dopieszczenia również tego działu.
W każdym razie chciałam podziękować za Waszą bezcenną obecność!
Mini konkurs…
Konkurs polegający na ustrzeleniu miasta, z którego pochodzi Majka, bohaterka Bajki, miało swoje drugie dno. Bo był to konkurs dla tych o naturze detektywa 😉
Cóż takiego napsociłam?
Najpierw sprawdziłam na moim prywatnym facebookowym profilu, czy aby na pewno miasto, z którego pochodzę jest dostępne dla publiczności spoza grona znajomych, a później napisałam w poście „w końcu opiszę rzeczywistość, w której żyję na co dzień”. Można było oczywiście zinterpretować, że chodzi o tą polską. To absolutnie poprawna interpretacja. Ale mnie chodziło o takie jakby bardziej „na co dzień” 😉
Chodzi o moje rodzinne miasto, z którego się raczej ruszać nie planuję (never say never).
Tym samym odpowiedzią na pytanie konkursowe jest:
CZĘSTOCHOWA
Nagrodę w postaci powieści Spicy w formacie PDF otrzymują:
Kajjka
Daria
Lena.
Wiem, że Lena nie napisała ostatecznie Częstochowy, ale idąc dobrym tropem ją podejrzewała. Czyli ugryzła zagadkę od tej poprawnej strony. Więc na pohybel zasadom nagrodę dostanie!
Oczywiście głowa do góry, bo Spicy nie ma ograniczonej ilości egzemplarzy, zabaw będzie dużo i nie spocznę póki każda z Was nie będzie miała w skrzynce mojej książki!
Niespodziankowo – urodzinowe opowiadanie.
Opowiadanie krążące mi po głowie już na samym początku The Game of Lies. Jego zakończenie znacie doskonale, mimo że się jeszcze nie napisało.
Bohater, którego potraktowałam trochę płytko i przedmiotowo (no bo w końcu stał się przedmiotem do zadowolenia innego bohatera) domaga się głosu. Miałam to umieścić dopiero po Majce i po Orianie, ale tak intensywnie walczy o ten głos, że zaczyna mnie już boleć głowa, więc niech ma… Niech wyjaśni dlaczego postąpił tak, a nie inaczej.
Jeszcze tylko nadmienię, że będzie to opowiadanie przez duże O. Jeśli wyjdzie pięć części, znaczy, że się znowu rozpisałam.
Zapraszam na lekturę.
„Ja, agent”
1.
Do czegoś się Wam przyznam.
Dzień.
Ot taki zwyczajny.
Kolejny.
Jeden z wielu.
Słoneczny, deszczowy, wietrzny, ulewny, suchy, mroźny, upalny. Fajny i niefajny.
Czasami budzimy się w nastroju do zabawy, kiedy indziej śmiejemy z byle głupoty. Bywa również, że dopada nas chandra i to nie są najprzyjemniejsze dni. Nadźgane frustracją i głupimi myślami. Ponure, zupełnie ciemne. Nie wiem, czy takie macie. Ja, owszem. Fakt, zdarzają się rzadko. Za bardzo lubię się śmiać, widzę za dużo jasnych stron, żeby je przeżywać na nowo i bez ustanku. Ale kiedy już są, zastanawiam się, po co to wszystko? Do czego to dąży? I muszę przyznać, że nienawidzę tych przemyśleń.
Mam dom i jest to wspaniały dom. Taki jak w filmach familijnych z dziecięcych lat. Piętrowy, z białym płotem, tujami wzdłuż wjazdu i krótko skoszonym trawnikiem. Przestronny ogród wzbudza ogólne podziwy i chociaż nigdy w nim nie spędzamy czasu, jesteśmy z niego strasznie dumni. Bo to przecież zdrowe, dobre dla organizmu mieć ogród.
Mam rodzinę i jest to wspaniała rodzina, a życie z nimi to nieustająca sielanka. Jesteśmy w siebie wpasowani jak kawałki jednej układanki. Gramy jak instrumenty jednego zespołu. Doskonale znamy swoje potrzeby i staramy się im sprostać, wyjść na przeciw. Rozumiemy również chwile, kiedy nie możemy im sprostać nie mówiąc nawet o wyjściu na przeciw. Jest ich dużo. Rzadko bywamy razem.
– Dzień dobry!
Pogodny, słodki uśmiech wita mnie każdego poranka. Odwieszam marynarkę na oparcie mojego krzesła w jadalni, krawat zwisa mi z ramienia, mankiety koszuli powiewają nieposkromione jeszcze guzikami. Odwracam się i kocham ten uśmiech. Kocham go od dziewięciu lat, ciągle tak samo, ciągle z równą siłą. Zachwyca mnie jego łagodność i figlarność, przyciąga symetria warg i wspomnienie smaku. Jestem w domu od tygodnia, więc smakuję ich codziennie. Tęskniłem.
– Cześć, skarbie ? całuję w policzek moją piękną żonę.
Bo moja żona jest bardzo piękną kobietą i to nie tylko moje zdanie. Kiedyś usłyszałem to w tak kwiecistym opisie, że musiałem się bić. Zwykle jestem dżentelmenem, ale są momenty, w których nawet dżentelmen brudzi ręce. A facet naprawdę mnie wkurzył. Przesadziłem mu zęby do drugiego rzędu, w pierwszym sadzając szacunek dla kobiet. Wrodzony czy nabyty, nie znosiłem i nie znoszę jego braku. Teraz jesteśmy kumplami, ale gość zna zasady.
W każdym razie Noemi jest cudownym kwiatem swojego wschodniego pochodzenia. Niska, drobniutka, czarnowłosa i niezwykle delikatna. Wymaga męskiej opieki, a mężczyzna się nią opiekujący czuje się w swojej skórze jak superbohater.
Tylko nie rozumiem dlaczego pocałowałem ją w policzek, zamiast w te słodkie usta.
– Cześć tato!
To mój syn. Mój pierworodny, dziedzic, duma… Właściwie jak na razie jedynorodny, ale nadal pierwszy. Nie wiem jak to jest, kiedy rodzi się córka, ale kiedy rodzi się syn, mentalne przyrodzenie rośnie o kilka centymetrów. On z kolei jest doskonałą mieszanką nas obojga. Na pierwszy rzut oka skośne oczy i czarne włosy upodabniają go do matki, ale jeśli się przyjrzeć dokładniej ma mój charakter i moją szczupłą, silną sylwetkę.
– Cześć, kolego! – klepię go w ramię, zajmując swoje stałe miejsce.
Siedzę na szczycie stołu w naszej jasnej jadalni, po mojej prawicy zasiada Noemi, a Chris tam, gdzie akurat usadzi tyłek. Najczęściej jednak po mojej lewej. Lubi spędzać ze mną czas, a ja wiem, że nie wynika to z faktu, że jestem super ojcem. Zwyczajnie tęskni. Często mnie nie ma. Często wyjeżdżam, ale nie jest to zależne ode mnie. Taka praca.
– Porzucamy dzisiaj piłkę? – dopytuje się. Jest marzec, śniegu, ani deszczu nie widać, więc nie ma przeciwwskazań. Bo kto by się przejmował mrozem i wiatrem dociskającym co chudsze drzewa do gleby. Najwyżej będziemy dalej biegać za piłką.
– Jak tylko uda mi się skończyć o przyzwoitej godzinie.
– A wiesz jeszcze jaka to ?przyzwoita godzina?? – dogryza Noemi, stawiając przede mną talerz ze śniadaniem.
Nie muszę ani patrzeć, ani wąchać, żeby wiedzieć co to jest. Jajecznica na boczku. To zwykle dostajemy we środę. Noemi jest bardzo poukładaną gospodynią i wszystko u niej działa jak w zegarku. Kobieta od okien przychodzi w co drugą sobotę, czwartego lipca zawsze organizujemy grilla dla znajomych, a seks uprawiamy po dwudziestej drugiej. Odkąd Chris zaczął mgliście łapać o co chodzi, żadnych numerków przed dziesiątą. Co do menu… Nie wiem, czy czasami nie zapisuje sobie tego w kalendarzu.
Poniedziałek – kanapki, wtorek – płatki, środa – jajecznica na boczku, czwartek ? omlet, piątek sałatka z tuńczyka. Weekendy są szalone. Jemy słodkie, niezdrowe gofry.
– Z radością posłucham jak mi o tym przypominasz ? całuję ją w policzek. Znowu nie w usta.
Lubimy się przekomarzać. To taka sympatyczna przywara starego, dobrego małżeństwa. Jem przerzucając strony gazety. Wiem, że Noemi zerka na mnie co chwilę i wiem dlaczego. Przerzucam je nie interesując się żadnym artykułem. Zjadam czym prędzej jajecznicę, popijam czarną, mocną kawą i wstaję, żeby zawiązać krawat. W tym czasie Chris kończy swoją porcję, a Noemi sprząta talerze. Posiłki odbywają się w ciszy. Nie rozmawiamy w czasie jedzenia.
Idę do salonu, z zamykanej na klucz ciężkiej, solidnej szuflady wyciągam broń i odznakę. Broń wtykam do kabury na pasku, odznakę wsuwam do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zapinam mankiety, zabieram po drodze marynarkę, przy drzwiach patrzę w lustro i przesuwam ręką po włosach w celu ich uczesania. Sprawdzam, czy nie zapomniałem się ogolić i tak oto jestem gotowy przyjąć na klatę nowy dzień. Bo odważny facet ze mnie. Joe, kumpel z pracy, mówi, że głupio odważny. Brawurowy. Brawura nie wróży dożycia choćby wczesnej emerytury w moim zawodzie. Podobno jestem też zabawny. Noemi nigdy nie potrafi nie odpowiedzieć śmiechem na mój śmiech, nawet jak jest wkurzona. Zauważyłem też taką zależność. Kiedy coś mnie bawi, albo coś opowiadam, ludzie reagują wesołością. To chyba dobrze. Świat jest już wystarczająco popaprany. Trzeba się umieć śmiać. Dostaję buziaka w policzek od Noemi, czochram Chrisa po włosach i wychodzę bocznymi drzwiami do garażu. Teraz mógłbym zamknąć oczy i pół godziny później bez najmniejszego zadrapania karoserii zaparkować przed siedzibą. Tak też się dzieje, bo moja świadomość wznosi się wysoko ponad autostradę. Od jakiegoś czasu wymyka mi się to spod kontroli. Nie wiem co to oznacza, ale robi się niebezpieczne.
Moja fantazja szybuje gdzieś w przestworzach razem z rozśpiewanym kolorowym ptactwem. Ciepły wiatr pozwala jej się unosić bez żadnego wysiłku. Kołysze ją na słodkim zapachu kwiatów, docierającym z lądu. Bryza oceanu otula ją lekką słoną mgiełką, kąpie w orzeźwiającym poczuciu swobody i radości.
Jest wolna.
Unosi się.
Wyzwolona i pijana w ekstazie.
Aż dociera do ognia.
Nie takiego prawdziwego, ale wyraźnie wyczuwam jego potęgę. Jest coraz bardziej intensywny. Zbliża się do niego nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Fantazja go nie czuje, bo ogień to coś, co dociera tylko do moich zmysłów. To ja wyłapuję jego moc i to mnie oszałamia. Cokolwiek by to oznaczało, za każdym razem moim największym pragnieniem jest znaleźć się jak najbliżej niego, choćbym się miał spalić.
A kiedy moja wyobraźnia już nacieszy się swoją wycieczką widzę przed sobą wejścia do windy. Jestem na podziemnym parkingu, na swoim stałym miejscu.
Szóste piętro, wydział zamknięty dla cywili. Można się na niego dostać tylko po przystawieniu do czytnika odpowiedniej przepustki. To tutaj zajmujemy się domniemanymi atakami terrorystycznymi, tutaj rozgryzamy kartele i urywamy łby mafijnym przydupasom. Tutaj siedzimy i główkujemy gdzie możemy znaleźć bestię, która krzywdzi dzieci, tutaj zastanawiamy się, czy mamy szansę dotrzeć do bomby szybciej niż impuls pobudzający zapalnik.
Czy stosujemy tortury? Ależ skąd. Nigdy. Nigdy nie powiem tego na głos.
Czy lubimy swoją pracę? Większość z nas jej nienawidzi, ale to najgorsze uzależnienie. Za każdym razem, kiedy próbujemy się odciąć, kiedy chcemy odetchnąć, wspomnienia zabijają wszystkie dobre myśli.
Czy jesteśmy w niebezpieczeństwie? Nie. Jesteśmy bezpieczniejsi od każdego przeciętnego obywatela, którego chronimy, bo mamy świadomość co nam grozi. Skąd może nastąpić atak.
– Cześć. Burke dzisiaj pluje jadem.
– Mnie nie opluje… – Puszczam oko do spiętej koleżanki, która najwyraźniej miała już przyjemność z szefową, a jej twarz się rozluźnia. Napięcie łagodnieje.
Dawno temu, w czasie pijackich pogawędek przy entym kuflu piwa, pewien kolega powiedział mi, że każda miłość powinna ewoluować, żadna po prawie dziesięciu latach nie może być taka sama jak na początku. Ale tak jak mówię, byliśmy wtedy po kilku kolejkach, a on trzymał na kolanach dwie kobiety. Jedną na jednym, drugą na drugim. Pomyślałem, co on tam może wiedzieć o miłości?
Pozerstwo jest jednym ze sposobów utrzymywania statusu wiecznie zadowolonego człowieka. Moja szefowa jest prawdziwą zawziętą suką. I mówię to bez wyrzutów, bo jestem pewien, że sama też tak o sobie myśli. Co więcej, jest z tego dumna. I opluje mnie. Jeśli będzie trzeba obdaruje mnie najbardziej żrącą i trującą porcją swojego jadu. Jest jednak coś, co powoduje, że ją lubię i szanuję za to jaka jest. Wiem, że ona też udaje. Wiem, że zawziętość i nieustająca złość jest jedynie maską jaką nałożyła, żeby przetrwać w tym brudnym, twardym świecie. Prawdopodobnie nie potrafi się jej teraz pozbyć i gdyby mogła cofnęłaby czas, żeby nie skończyć jako samotna, bezdzietna i niekochana pułkownik nowojorskiego oddziału, ale codziennie staje twarzą w twarz ze swoim alter ego i podaje mu rękę. Kopie w dupę prawdziwą siebie i przychodzi pluć na nas jadem.
Czy moja miłość do Noemi ewoluowała? Kiedy ją poznałem oszalałem z nadmiaru tego upojnego uczucia. Byłem gotowy zdeptać i porzucić wszystko co miałem, byle tylko zwróciła na mnie uwagę. A ona była taka powściągliwa, taka nieufna. Kiedy mi się w końcu oddała w życiu nie trzymałem w dłoniach niczego bardziej kruchego i eterycznego. To było jak zanurzenie się w sam rdzeń fantazji. Coś, co zalega w pamięci serca już na zawsze. Wprowadziła się do mnie. Do skromnego mieszkania sfiksowanego studenta, który marzył o karierze superszpiega. Zaczęła się mną opiekować, a ja zmieniałem się w jej dłoniach w dorosłego mężczyznę. Wyszła za mnie. Zaszła w ciążę. Dała mi powód największej dumy i szczęścia. Nauczyliśmy się rozstawać i witać. I ciągle była taka sama jak tego szalonego lata, kiedy mi się oddała. Tak samo krucha i eteryczna. Tak samo czuła i troskliwa. A ja nadal ją kochałem. Ale czy nasza miłość ewoluowała? Za nic nie da się tego nazwać ewolucją. Jesteśmy sobie oddani, jesteśmy dla siebie grzeczni. Szanujemy się. A ja płonę i nikt nie potrafi mnie ugasić.
Stoję na baczność przy biurku sekretarza pułkownik Burke i czekam, aż pozwoli mi wejść. Otaczają mnie cztery białe ściany rozstawione w niezbyt wielkiej odległości od siebie. Przecinają je tylko dwie pary drzwi wmontowane po przeciwnych stronach. Szafa na dokumenty i biurko. Biurko, na którym ciągle dzwoni telefon. Telefon, który jest odbierany przez skąpanego w jadzie Burke sekretarza.
– Można wejść ? mówi cicho. Rzeczowo i konkretnie. Nigdy nie mówi więcej niż wymaga tego sytuacja.
Wchodzę.
Zamykam za sobą drzwi i staję na baczność. Ale nie takie żołnierskie baczność. Takie nasze. Federalne. Na szeroko rozstawionych nogach, ze wzrokiem wbitym w rozmówcę. Zwykle na pohybel wszystkim zasadom uśmiecham się do niej. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj czuję, że to jedyna osoba, która wcale nie oczekuje zobaczyć wesołego mnie.
– Pani pułkownik ? kiwam głową z należnym szacunkiem.
– Mamy sprawę.
Nie czuje potrzeby wykonania gestu powitalnego. Od razu przechodzi do rzeczy, a ja nie chcę słuchać tego co ma do powiedzenia.
– Nie mogę jej wziąć, pani pułkownik.
Odkłada długopis. Podnosi na mnie stalową twarz zawierającą zimne oczy i ściągnięte usta. Ocenia teraz moją minę, stopień problemu z jakim przychodzę i obiera taktykę poradzenia sobie z nim. Przesuwa dłonią po ciemnym biurku. Jej skóra jest prawie biała na jego tle i mam pewność, że nie zaznała dotyku słońca od zbyt dawna. Tak jak ja pragnę dotrzeć do mojego ognia, tak jej całe ciało pragnie zaznać promieni słonecznych. Obydwoje jesteśmy wypłukani z emocji, pozwalającej nam swobodnie oddychać.
– Co jest?
Widocznie nie doszukała się przyczyny mojej odmowy. Jej mina świadczy o ulatniającej się cierpliwości.
– Muszę wyjechać.
– Dopiero wróciłeś.
– Z Libii, pani pułkownik. Chodzi mi o inny wyjazd.
– Do rzeczy ? warczy.
Wszystko musi być do rzeczy. To mnie drażni, bo moje serce i mój umysł nie chcą już być dłużej do rzeczy. Jestem beznadziejnym mężem i ojcem. Ganiam po całym świecie za śmiercią. Śmieję jej się w twarz, podczas kiedy moja żona jest managerem w wielkim przedsiębiorstwie, podróżuje biznesowo i wychowuje dziecko. Łączy to wszystko spójnie i zadziwiająco bezproblemowo. W czasie dziewięciu lat małżeństwa nie było sytuacji, w której bym ją wyręczył, zastąpił, odciążył. Ciągle biegnę, ciągle się motam. Tyle tylko, że teraz wiem już dlaczego. Szukam.
– Potrzebuję urlopu, pani pułkownik.
– Coś się stało?
Zawsze zadaje szybkie, celne pytania.
– Tak. Muszę… – Nie zrozumie tego. Nie ma szans. – Muszę chociaż przez chwilę popatrzeć w drugą stronę. Bo w tę już nie mogę.
– Nie rozumiem.
Wiem.
– Muszę odpocząć. – To wersja dla tych, którzy jeszcze nie odkryli tego, co wiem już ja.
– Ile?
– Nie brałem urlopu od dwóch lat. Chciałbym wykorzystać miesiąc z tego co mi przysługuje.
– I musisz to zrobić teraz?
– Muszę.
– Teraz, kiedy nie mam tu ani jednego agenta nadającego się do dowództwa w nagłej sytuacji?
Milczę. Wiem, że mi pozwoli. Wiem, że mi nie odmówi, bo ja jej nie odmówiłem ani raz. Odkąd się znamy, a będzie już z sześć lat, ani razu nie powiedziałem nie. I jeśli ona to zrobi złamie niepisany pakt, sojusz jaki jest między nami. Zastanawia się. Trwa to zbyt długo. Nie pozwoliła mi usiąść, więc stoję pośrodku i czekam. Jestem spokojny. Muszę być spokojny, chociaż wszystko się we mnie szarpie. Wszystko we mnie chce już biec, dotrzeć do celu. Gdziekolwiek się on znajduje.
– Jeden warunek ? odzywa się w końcu.
– Tak? – Oczywiście, że jest warunek. A skoro tylko jeden, to musi być konkretny.
– Pomożesz jednemu z naszych zamknąć sprawę i masz miesiąc dla siebie. Muszę mieć tu jakiegoś agenta zdolnego pokierować innymi. Nie będziesz się przemęczał.
– Gdzie mam jechać?
– Do Miami. Sharp z pomocą lokalnej policji ściga kartel mety i nie wiadomo czego jeszcze. Nie będziesz się wychylał, nie będziesz się przemęczał. Pojawisz się tam jako konsultant. To Sharp jedzie w teren i wydaje polecenia. Ty tylko pomagasz mu myśleć. Siedzisz na tyłku i doradzasz. Im szybciej to załatwicie, tym szybciej możesz robić co chcesz.
Siedzenie na tyłku, podczas, kiedy Tony Sharp prowadzi śledztwo jest równoznaczne strzeleniu sobie w głowę, więc mam już mały pogląd na to jak będą wyglądały najbliższe tygodnie.
– Wylecę jutro z samego rana.
Kiwnięcie głową. Wraca do pisma. Koniec rozmowy. Odwracam się i wychodzę. Nie poszło do końca tak jak chciałem, ale w efekcie osiągnąłem cel. Idę prosto na parking. Wracam do domu. Muszę się spakować, podczas, kiedy nasz wewnętrzny kurier w postaci jakiegoś przymierającego nudą agenta dostarczy mi akta sprawy prowadzonej przez Sharpa. Muszę się pożegnać z synem, kiedy wróci ze szkoły. Porzucamy piłkę tak jak chciał. Muszę powiedzieć żonie, że wyjeżdżam, że mnie nie będzie. Muszę jej powiedzieć, że jadę nie tylko do pracy. Jadę szukać.
Po raz kolejny okażę się skończonym dupkiem, ale muszę.
Muszę, muszę, muszę, muszę, muszę.
Muszę, bo zwariuję.
Teraz już coś o mnie wiecie? Teraz rozumiecie, dlaczego jestem złym, egoistycznym draniem? Nie musicie. Wcale tego nie oczekuję.
Nazywam się Ethan Wheller, mam trzydzieści pięć lat, jestem mężem cudownej kobiety i ojcem fantastycznego chłopca.
Pracuję jako agent federalny w placówce w Nowym Jorku i mogę się pochwalić największą liczbą spraw zamkniętych w ramach szerokiej jurysdykcji.
Mam wszystko, czego może potrzebować mężczyzna, a moje życie z dnia na dzień, z godziny na godzinę traci jedną barwę z palety kolorów.
Mam wszystko, a czuję, jakbym nie miał niczego.
Muszę przerwać ten obłęd.
Szybko, a najlepiej teraz.
Opowiem wam o miesiącu, w którym do mojego życie zakradł się żar. Tak gorący, oszałamiający i pełen tęsknoty, jakiego nie czuł nikt przede mną, ani nikt po mnie nie doświadczy. Opowiem wam jak znalazłem mój ogień. Iskrę, która przywróciła mnie do życia. Opowiem wam o feniksie, który z przekory odmienił los i to mnie doprowadził do samozapłonu, żeby później wywlec z popiołów.
Co Wy na to??
Mam nadzieję, że nie wywracacie oczami, że znowu odgrzewam to samo, bo to nie będzie to samo. Ponieważ wydarzenia w Game są mocno związane z miesiącem, o którym wspomina Ethan, cały czas czułam niedosyt. Bo musiałam wspominać o sytuacjach, których nie znaliście. Jedyna pociecha taka, że długo nie będę Was tym męczyła 😉
Także na dzisiaj już koniec. Wypijcie toast za WordPressa, niech mi w końcu pozwoli centrować zdjęcia 😉
Do poczytania następnym razem!