

„Ania z Avonlea”
Ania Shirley powraca jako nauczycielka w szkole w Avonlea! Uczy dzieci, z którymi jeszcze rok wcześniej siedziała w szkolnych ławach. Czy życie nauczycielki może być fascynująca przygodą? Jakie zakręty na drodze napotkają mieszkanki Zielonego Wzgórza? Czy siedemnastoletnia Ania zdobędzie szacunek miejscowych dzieciaków, a Maryla udźwignie ciężar jaki niespodziewanie spadnie na jej barki? A może należałoby się doradzić nowego sąsiada?
Za co składam kolejny pokłon pani Montgomery? Za to, że napisała około dwieście stron codziennej rutyny życia na wsi, a ja każdą stronę czytałam z uśmiechem. O czym może być książka, która nie opowiada o niczym konkretnym? O tym, że nasze zwyczajne, monotonne życie, wypełnione codziennymi obowiązkami, problemami i od czasu do czasu radościami, jest najpiękniejszym darem.
„Chociaż Ania nie odznaczała się pięknością w ścisłym tego słowa znaczeniu, była pełna czaru i patrzący na nią pozostawali zawsze pod jej urokiem. Widok jej budził myśli o bogactwie jej natury. […] Zdawała się już teraz otoczona blaskiem przyszłych wydarzeń.”
Pierwsze, co rzuca się w oczy na samym początku książki, to miły, czy też zupełnie niemiły fakt, że Ania dojrzała. Po czym poznajemy to najlepiej? Imbirek nazywa ją „rudą wiewiórką”, co znosi w milczeniu i z godnością 😉 Oczywiście wszystko dzieje się z przymrużeniem oka, ale odetchnęłam mocno, kiedy moja przyjaciółka o „kasztanowatych” włosach pogrąża się w swój świat marzeń. Na całe szczęście dorosłość jej tego nie oduczyła.
Nasza niestrudzona bohaterka rozpoczyna pedagogiczną przygodę obejmując mały budynek szkolny w Avonlea. Jej perypetie z dzieciakami były tak prawdziwe, tak realistyczne i tak nietuzinkowe, że co chwilę wybuchałam śmiechem. Jak tu nie kochać takich urwisów?
„Dziesięcioletnia Maniusia White pragnęła być wdową. Zapytana dlaczego, odpowiedziała poważnie: ?Jeżeli nie wyjdziesz za mąż, nazywają cię starą panną, jeśli zaś wyjdziesz za mąż, to mąż cię tłucze, a więc najlepiej być wdową?.”
Filozofia dzieci jest tak autentycznie wyjęta z życia, że nie sposób jej nie ulec! Cała książka składa się z pojedynczych, lekkich i często zabawnych sytuacji, które łączą się w dwa niesamowite lata pełne odkrywania nowych emocji. Poznajemy pana Harrisona, który ma dosyć specyficzne relacje ze swoją małżonką, wyruszamy na misję upiększania Avonley z jego Miłośnikami. Zachwycamy się pokrewną duszą w osobie panny Lawendy, żywcem wyciągniętą z romantycznej powieści i małym Jasiem przyjaźniącym się ze Skalnym Ludkiem. Nie można również pominąć faktu, że para osieroconych bliźniąt wywraca do góry nogami (w końcu uporządkowane) życie na Zielonym Wzgórzu. Ponownie poznajemy wielką siłę przyjaźni, dowiadujemy się czym są więzy rodzinne, nawet jeśli nie są więzami krwi i kosztujemy romantyzmu. I to nie takiego wyczytanego na łamach książki. Ania po raz pierwszy czuje smak tej ekscytacji i motylków w brzuchu 🙂 Przepięknie, z olbrzymią subtelnością Lucy Montgomery powolutku ściąga z Gilberta kurtynę. Ania odkrywa, że przyjaciel z lat dziecięcych przeistoczył się w mężczyznę. Zupełnie przerażona zaczyna dostrzegać w nim coś dużo, dużo więcej. Tylko na chwilkę, ale jakże słodko i obiecująco.
„Jak gdyby zasłona, okrywająca jej świadomość, uniosła się i odsłoniła nieoczekiwane uczucia. Może, mimo wszystko, miłość nie zawsze zjawia się w życiu jak wspaniały rycerz poprzedzony fanfarami, otoczony przepychem?? Może zbliża się bezgłośnie i skromnie jak stary przyjaciel?”
Przysięgam, że nie mam bladego pojęcia jak autorka to uczyniła, ale kiedy zamknęłam ostatnią stronę moje oczy wypełniały łzy, a z ust zupełnie niekontrolowanie wypłynęło głośne AAACH!! Rozejrzałam się dookoła siebie i uznałam, że życie jest wspaniałe. Czy to nie dobry morał z książki?
Moja ocena 8/10