„Blask fantastyczny” (t.2)

Tylko jedna osoba może ocalić Świat Dysku, który sunie ku nieuniknionej z pozoru kolizji ze złowróżbną czerwoną gwiazdą. Na nieszczęście, osobą tą jest mało uzdolniony i tchórzliwy mag o imieniu Ricewind, którego po raz ostatni widziano, jak spadł poza krawędź świata…
Rincewind zostaje magicznie ściągnięty z Kosmosu, by stać się obiektem polowania wszystkich ośmiu Obrządków Magicznych, próbujących odzyskać ukryte w jego umyśle Zaklęcie. W towarzystwie Dwukwiata z Bagażem i Cohena – największego i najsłynniejszego z bohaterów Dysku (choć ostatnio trochę bez formy) – po licznych przygodach powraca do Ankh Morpork, by uczestniczyć w jednym z kluczowych wydarzeń historii i kosmologii równocześnie.

Nie do końca wiem jak mam pisać recenzje tych krótkich tomów, żeby nie wyszło coś na zasadzie kopiuj-wklej. Będę zaskoczona, jeśli będę miała do przekazania coś innego niż zabawne, błyskotliwe, pełne akcji i charyzmy. Może z tej przyczyny ograniczę się do krótkich opinii na temat każdej z części Świata Dysku.

To nie ciemność jest, jak niektórzy uważają, przeciwieństwem światła; ona jest tylko jego brakiem. Z księgo promieniowało światło, co leży po drugiej stronie ciemności – blask fantastyczny.

Festiwal fanatsy w krzywym zwierciadle trwa!
W Blasku fantastycznym oglądamy ciąg dalszy wycieczki pierwszego w historii Świata Dysku turysty – Dwukwiata – pod przewodnictwem najbardziej niewydarzonego czarodzieja – Rincewinda. Jak pamiętamy z części poprzedniej nasi bohaterowie wylatują poza krawędź świata prosto w przepastny kosmos. Nie zdążą się jednak dobrze rozejrzeć po nowej, zgubnej rzeczywistości, bo za sprawą magii zostają ponownie wciągnięci na dysk. Bynajmniej nie oznacza to, że są bezpieczniejsi. Zaczęłam utwierdzać się w przekonaniu, że na całej płaskiej planecie nie ma jednego bezpiecznego miejsca… Zwłaszcza, że nadciąga nowe zagrożenie. Jeśli nie da się namówić wielkiego A’Tuina do zmiany kierunku, a jest bardziej niż pewnym, że się nie da, magiczny świat zmierza ku pewnej zagładzie.

Poznajemy w tej części nową postać. Cohen Barbarzyńca jest bohaterem na emeryturze i najwyraźniej nie może się z tym pogodzić wdając się w coraz to poważniejsze bójki. Jego zabójcza pewność siebie, bezzębne seplenienie i wyskakujące kręgi, które po walce trzeba ponastawiać są nieprawdopodobnie zabawnym początkiem wypadków i zdarzeń.
Dwukwiat, dla którego sarkazm jest tylko słowem na siedem liter zaczynających się od S, powolutku zaczyna sobie zdawać sprawę, że śmiertelnie niebezpieczne przeszkody, jakie napotykają, nie są jednym z elementów szlaku turystycznego. Ta odmiana może nie sprawia, że jest zabawniejszy, ale nawet w tak swobodnej książce nastawionej na porządną rozrywkę powoduje zagęszczenie się klimatu.
Rincewind zaczyna czarować… Początkowo nie rozumie co się dzieje, ale szybko odkrywa, że to zaklęcie, które niechcący wpuścił do umysłu daje mu swoją moc i nie pozwala zginąć (choć ma ku temu niejedną okazję). Irytuje go, że nie zawsze ma wpływ na to, co wyczynia jego ciało, ale również magia przepływająca przez niego jest uczuciem, które go zachwyca.

– Mam trochę żołędzi, gdybyście mieli ochotę – zaproponowało uprzejmie drzewo.
Przez chwilę siedzieli w wilgotnym milczeniu.
– Rincewind, drzewo powiedziało…
– Drzewa nie mówią – warknął Rincewind. – To ważne, żeby o tym nie zapominać.

Wszystkie przywary bohaterów sprawiają, że lubimy ich jeszcze bardziej. To zadziwiające jak ta pełna ironii i kpiny książka przywiązuje nas emocjonalnie do postaci. Taka magia Pratchetta. Przedstawia sytuacje w nieco opacznej formie, ale właśnie te wady sprawiają, że są one w jakiś przedziwny sposób nam bliższe.

Książka nieprawdopodobnie zabawna z doskonałymi postaciami i dialogami rozkładającymi na łopatki. Fantastyczne lekarstwo na nudę, albo zły nastrój. Lekarze powinni zalecać Pratchett’a jako środek na depresję. Jakby źle nie było Rincewind ma zawsze gorzej! Niezwykle malowniczy sposób pisania sprawia jakby się widziało miny, reakcje i oktarynowe stróżki magii. Jeśli ktoś chce zobaczyć (dosłownie zobaczyć) gadające drzewa, albo to, jak Śmierć razem z Zarazą, Głodem i Wojną uczą się gry karcianej… gorąco zachęcam!!

Moja ocena 8/10

Wyglądała jak książka, którą w bibliotecznych katalogach określa się jako „lekko podniszczoną”, choć uczciwość nakazuje przyznać, że sprawiała wrażenie nadniszczonej, przedniszczonej, zaniszczonej, a prawdopodobnie również śródniszczonej.

Agencja Reklamy Arte Studio