

„Bridgertonowie. Mój książę” (t.1)
Daphne Bridgerton ma wszelkie zadatki na idealną żonę szlachcica. Jest urocza, zabawna, inteligentna i usytuowana. Mężczyźni jednak, z nieznanych jej przyczyn, zamknęli ją w szczelnej strefie przyjaźni. W Londynie rozpoczął się kolejny sezon. Czas nagli, bo na horyzoncie miga staropanieństwo.
Książę Simon (zabójczo przystojny, elokwentny, kulturalny, wykształcony i obyty w świecie, posiada tak wiele imion, że nie sposób ich wymienić w tej krótkiej recenzji), sam wyznacza zasady wedle których żyje. Właśnie wraca do kraju po śmierci znienawidzonego ojca. I na pewno nie zamierza się żenić! Traf chce, że od razu trafia na jeden z bali, gdzie debiutantki są, co by nie mówić, wylewne, a ich matki jeszcze gorsze. Jego uwagę przykuwa tylko jedne jedyna dziewczyna. Daphne – siostra jego najlepszego przyjaciela.
Daphne czuje się dokładnie tak jak każda panna na wydaniu. Niczym towar wystawiony do ekspozycji. Wychowanie w towarzystwie czterech braci (Bridgertonowie to wielka rodzina) wyrobiło w niej jednak temperament i zaradność. Szybko odnajduje przynajmniej kilka miejsc, w których może uniknąć towarzystwa. W jednym z takich zakamarków spotyka przystojnego nieznajomego.
Książę przytłoczony sprawami, na które nie do końca ma wpływ proponuje Daphne pewien układ. On swoją adoracją przykuje do niej uwagę pretendentów do roli męża, a ona zniechęci do niego inne panny.
Układ wydaje się być idealny…
Jeśli miałabym określić tę książkę jednym słowem byłby to: schemat.
Książka doskonale wywiązuje się ze schematu typowego romansidła. Powiedziałabym nawet, że obłędnie dobrze. Mniej więcej w połowie zaczęłam wznosić modły, żeby jednak czymkolwiek zaskoczyła, gdzieś zakręciła, zboczyła z utartej ścieżki. Nikt ich nie wysłuchał.
Tym bardziej nie jestem w stanie zrozumieć fenomenu, jaki za oceanem wywołała autorka. Jej powieści sprzedają się w milionowych nakładach, a ona jest określona królową romansu historycznego. Dla jasności podkreślę, że ta książka ma ledwo mdławe pojęcia o historii. Oczywiście reklama dźwignią handlu, wiem.
Poza tym, że bohaterowie mają jakieś tam epokowe stroje Julia Quinn nawet nie pokusiła się, żeby sprawdzić jak taki strój wyglądał. Ile miał warstw i co należało zrobić, żeby go zdjąć, bo oto Simon jednym pociągnięciem tasiemki sprawia, że suknia (balowa!!!) Daphne opada aż do pasa, obnażając ją kompromitująco. I to była pierwsza scena, w której szczerze się roześmiałam.
„Bridgertonowie. Mój książę” nie zachowuje żadnych XIX wiecznych norm. Bohaterowie nie próbują nawet przemawiać w jakikolwiek „dawny” sposób, zachować pewnej wykwintności w obyciu. Nie zdziwiłabym się znajdując między wierszami współczesny żargon. Nie dbają o żadną obyczajność, choć autorka bardzo stara się sprawić wrażenie, że jest inaczej. Dla niej skandalem jest obnażenie kobiety, czyli, jakby nie patrzeć, dosyć współcześnie.
Na żadnej ze stron nie ma nawet śladu ducha czasu. Co więcej panna Daphne Bridgertone jest momentami po prostu pyskata, a mimo to uchodzi za niezwykle kulturalną panienkę. Przypuszczam, że miała być wzorowana na Lizzy Bennet, ale wyszło arogancko i zuchwale.
Powieść jest również nużąco długa, a podwójne, zupełnie niepotrzebne zakończenie, można zwyczajnie przekartkować. Nie wnosi niczego ciekawego. Można by ją skrócić przynajmniej o sto takich nic nie wnoszących stron.
Jak było do przewidzenia, kiedy pierwsze koty poszły za płoty scen seksu wyrosło jak grzybów po deszczu. I być może dałoby się na to przymknąć oko, bo to taki charakter powieści, gdyby były to sceny malownicze i pobudzające wyobraźnię. Niestety, kiedy Simon po raz trzeci poruszał biodrami w rytmie starym jak świat trochę współczułam Daphne monotonii.
Głośna stała się netflixowa scena, gdzie w serialu Bridgertonowie Daphne gwałci Simona. Owszem, według mnie zrobiła to. Zgwałciła swojego pijanego w sztok męża, po czym pękała z dumy. Moi drodzy, odwróćmy role. Kobieta wypija kilka kieliszków za dużo, a mężczyzna bierze ją w półśnie w celu prokreacyjnym. Mamy na to paragrafy, oni pewnie też już jakieś mieli.
Jedynym aspektem przyciągającym uwagę i pozwalającym z godnością przetrwać tę powieść jest poczucie humoru. Rzeczywiście w wielu miejsca tak bardzo trafia w punkt, że ciężko powstrzymać głośny śmiech. Moimi ulubionymi postaciami są matka Daphne i jej starszy brat. Właściwie tylko oni są naprawdę ciekawie napisani. Nie są tak bardzo rozchwiani jak cała reszta. Po prostu jacyś. I to właśnie sceny z nimi należały do najlepszych.
Podsumowując:
Jeśli szukacie lekkiej książki, która nie będzie wymagała za dużo uwagi (jak również zaangażowania) – jak najbardziej polecam. Niestety książka „Bridgertonowie” nie wyróżnia się absolutnie niczym.
Jeśli z kolei macie ochotę na (nie klasyczny) romans historyczny, który będzie wywoływał Wasze rumieńce, bawił do łez i sprawi, że pokochacie jego bohaterów, a ich losy będą urozmaicone i wstrzymają Wasze oddechy, poniżej wklejam linki do właśnie takich pozycji.
Lisa Kleypas cykl: Wallflowers <– to jest królowa tego sportu.
Moja ocena: 3/10
„Powiedzenie, że mężczyzna potrafi być uparty jak osioł, byłoby zniewagą dla osła”.