

„Randka z homo sapiens” (t.1)
Janie zdaje się być zlepkiem katastrof. Jednego dnia traci pracę i chłopaka u którego mieszka, więc również i dom. Wydaje się, że jej sytuacja jest bez wyjścia, ale na szczęście ma wierne przyjaciółki i niespodziewanego wybawcę w postaci Quinna Sullivana. Mężczyzna, nazwany przez nią potajemnie Panem Ciacho, pojawia się zawsze tam, gdzie Janie potrzebuje pomocy. Niestety są to zwykle te same chwile, gdzie doznaje kompromitacji.
Co tajemniczy Quinn trzyma w zanadrzu i jak się to ma w stosunku do dziwnych i niebezpiecznych sytuacji, które coraz częściej spotykają Janie?
Jak zawsze o tej porze roku staram się zebrać dla Was książki z gatunku tych, które najbardziej lubimy czytać w czasie urlopów. Po przeczytaniu opisu „Randki z homo sapiens” uznałam, że będzie to doskonały materiał na wakacyjną lekturę. Czy tak będzie w rzeczywistości?
Historia Janie Morris jest porównywana do tej z Bridget Jones i Seksu w wielkim mieście. Nie da się zaprzeczyć, że nie widać inspiracji tytułami, ale to, co Penny Reid zrobiła z tym tematem jest dużo ciekawsze, zabawniejsze i bardziej romantyczne niż Bridget i Carrie Bradshaw mogłyby sobie wyśnić.
Przede wszystkim Janie jest postacią stworzoną w niepowtarzalnie ciekawy sposób. I nie chodzi o to, że oryginalny, bo ma w sobie zbyt dużo inspiracji innymi bohaterkami, ale dzięki poczuciu humoru i błyskotliwości autorki, przegoniła pierwowzory o całe lata świetlne. To niedowartościowana, impulsywna kobieta o niewyobrażalnie wielkiej wiedzy encyklopedycznej i analitycznej. Wie wszystko na każdy temat, dodatkowo potrafi dzielić i przemnażać ogromne sumy w pamięci, w ciągu zaledwie kilku sekund. Jej największym atutem, z punktu widzenia czytelnika, jest nieopanowany język. Jak sama to określa zapada na: „werbalną biegunkę”. Praktycznie zawsze, a już zwłaszcza w stresującej sytuacji bohaterka dostaje takiego słowotoku i robi to w tak pocieszny sposób, że nie ma siły, żeby nie śmiać się do rozpuku. Mam wrażenie, że gdyby z książki miał powstać film obsada umarłaby ze śmiechu nim bohaterka zakończyłaby swój monolog. A wiem co mówię, ponieważ bardzo rzadko się zdarza, że książka bawiła mnie do tego stopnia.
Przez kilka minionych dni dość intensywnie analizowałam swój aktualny stan „bez”: bezdomności, bezrobocia, bezzwiązkowości. Mniej wcale nie znaczy więcej, a stan „bez” jest bardzo nieprzyjemnym, niestabilnym stanem.
Na drugim planie stoi nieugięty Quinn Sullivan. Ciężko jest o nim mówić nie spoilerując fabuły, ale odkrywamy kim jest już w bardzo wczesnej fazie książki. A Janie w swojej naiwności jest bardzo krótkowzroczna. Głucha i ślepa na wszelkie poszlaki, jakimi Quinn dosłownie w nią ciska, pakuje się w jeszcze komiczniejsze sytuacje.
Ni mniej Pan Ciacho (i tutaj kolejne nawiązanie do Mr.Big), jest również bardzo kompletną i przemyślaną postacią. Skryty choć zabawny, troskliwy choć zaborczy, nieprzyzwoicie przystojny ale również inteligentny i rozsądny. Słowem – doskonały materiał na współczesnego bohatera romansu. Wyróżnia się jednak tym, że nie jest nieskazitelny. Lubi żartować i ma swoje słabości.
Zobaczyłam w nim Quinna: przemądrzałego, inteligentnego, frustrującego, seksownego Quinna, który lubił się ze mną droczyć i uważał, że jestem inteligentna i zdolna.
Wielowątkowość jest dosyć okrojona, bo wątki drugoplanowe są dużo bledsze od tego głównego czyli romansu. I pierwszy raz mi to kompletnie nie przeszkadzało. Duet Janie-Quinn dostarczał takiej rozrywki, że właściwie wszystko inne z automatu stawało się ledwie tłem.
Wada książki jest taka, że jest trochę za długa. Jak na taką lekką i niezobowiązującą powieść autorka odrobinę przeciągła długość tekstu. Wynika to pewnie z niekończących się ciągów myślowych Janie i jej wywodów. Co prawda nie jest to nudne, jest zabawne, ale mimo to są chwile, kiedy się dłuży.
Serdecznie polecam, ponieważ jest to jedna z niewielu książek, która kipi chemią miedzy bohaterami, ale nie przesadza z erotyzmem. Wszystko jest wysmakowane i porcjowane w odpowiedniej ilości. To komedia z gatunku tych, przez które popłaczecie się ze śmiechu, ale nie jest pozbawiona słodkiego uroku zakochania. W przeciwieństwie do Bridget Jones bohaterka nie robi z siebie pośmiewiska na każdym kroku. Jej wpadki są na swój sposób urzekające (nie wspominając, że przezabawne). Chce się zarwać nockę, żeby dowiedzieć się co było dalej.
Zdecydowanie uda się Wam przy niej odprężyć!
Chciałam Wam przytoczyć jakiś zabawny fragment, ale są to żarty sytuacyjne, które wyrwane z kontekstu brzmiałyby bez sensu. Musicie mi uwierzyć, że naprawdę można skonać ze śmiechu! I czym prędzej biec po tom II 😉
Quinn był mi potrzebny jak woda, powietrze, komiksy i ładne buty.
Moja ocena: 8/10