siostra burzy
siostra burzy
„Siostra burzy” (t.2)

„Siostra burzy” jest drugim tomem serii: Siedem sióstr

Ally odpoczywa tuż przed najtrudniejszymi regatami świata. Delektuje się spokojem na jachcie u greckich wybrzeży poznając smak prawdziwej miłości. Właśnie wtedy obserwuje z daleka jacht ojca, który przed nią umyka, a chwilę później dowiaduje się o śmierci Pa Salta. Jest to punkt startowy do zarówno dramatycznych jak i pięknych chwil jakie życie jej przygotowało.

Idąc śladami pozostawionymi przez ojca odnajduje swoje korzenie w pięknej i mroźnej Norwegii, gdzie krok po kroku odkopuje historię Anny Landvik, dziewczynki z odległej górskiej osady, która podbiła kraj swoim pięknym śpiewem i zdobyła sławę, jako wspaniała śpiewaczka operowa i muza samego Griega. Historia niesie nas do Christianii i roku 1876, w którym swoją premierę ma „Peer Gynt” Henrika Ibsena.

Klasycznie, według mojej obserwacji, Lucinda Riley nie potrafi wprowadzić w powieść. Początek, w którym poznajemy bohaterkę danej części, nie klei się, dłuży się i nuży. Związek pomiędzy Ally i Theo stworzony został bez żadnego wysiłku. Jest oczywisty, lukrowy i sprawia, że oczekujemy aż fabuła przejdzie do kolejnego punktu. Co więcej muszę napisać, że uważam Theo za raczej marnego kapitana, który dla ambicji naraził życie załogi. Ale nie spojlerując muszę uciąć tą wypowiedź w tym miejscu.

Kiedy już bańka pryska ujawnia się prawdziwy talent autorki do plątania losów, krzyżowania ludzkich dróg i empatii, z którą prowadzi sercem każdą ze swoich bohaterek. Podobnie jak w pierwszym tomie mamy genialne belle epoque w sercu Paryża i zjawiskowe Rio, tak w tym każda strona przesiąknięta jest norweskim klimatem. Mroźnym, orzeźwiającym i okrytym tajemnicami.

„Siostra burzy” otwiera się przed nami ogromna przestrzeń pełna zjawiskowych fiordów, bujnych lasów, graniastych gór i miękkich dolin, wypełniona po brzegi muzyką. To właśnie muzyka prowadzi przez kolejne rozdziały i przelewa się między stronami. Jest wdzięcznym sposobem wyrażania emocji, ale bardzo trudnym, jeśli chodzi o opisanie jej w powieści. Czy Lucindzie się to udało? Tak. Niemalże słyszymy pierwsze takty „Peer Gynta” i porywającą serce pieśń Solwejgi. Słyszymy ciszę, jaka zapada w fosie dla orkiestry tuż przez pierwszym taktem, a później całe morze wzruszeń i uniesień właśnie z muzyką związanych. To niesamowite, ale udało jej się to!

Naprzemiennie lawirujemy pomiędzy współczesnością a XIX wiekiem. Nic w teraźniejszości nie postępuje, póki przeszłość nie odkryje swoich tajemnic. I znowu zupełne pomieszanie wątków historycznych z fikcją fabularną zupełnie zawraca w głowie, bo w pewnej chwili pauzujemy zastawiając się co tu tak naprawdę się odbyło, a co dopisała autorka.

PODSUMOWUJĄC:

Nie znam autorki z książek innych niż dwa tomy sióstr, ale widzę, że nie najlepiej czuje się w teraźniejszości tworząc cuda w przeszłości. I choć nie są to arcydzieła nie można im odmówić bomby emocjonalnej, spójności i świetnego researchu historycznego. Nie jest trudno domyślić się na czym polega fenomen tej serii, ale wstrzymam się z tą opinią, ponieważ przeczytałam dopiero dwa tomy.

Moja ocena: 7/10

„A jednak, oprócz tego, że każdy musi się urodzić, to śmierć jest jedynym, co mamy na tym świecie zapewnione”.

Agencja Reklamy Arte Studio