

„Siostra cienia” (t.3)
„Siostra cienia” jest trzecim tomem cyklu: Siedem sióstr.
Współczesność.
Star D’Apliese, najspokojniejsza i najcichsza z sióstr, jest załamana po śmierci ojca. W liście, który jej zostawił odnajduje wskazówki, mające doprowadzić do korzeni jej pochodzenia. Trafia do londyńskiego antykwariatu prowadzonego przez ekscentrycznego Orlando. Tam, poznając rodzinę Forbes, dowiaduje się coraz więcej o Florze MacNichol, z którą być może łączy ją pokrewieństwo.
Rok 1909.
Flora jest załamana koniecznością opuszczenia rodzinnego domu. Całym sercem kocha krainę gór i jezior, w której się urodziła i wychowała. Na wyraźną prośbę matki przyjmuje jednak posadę guwernantki u pani Keppel, jednej z elit w samym sercu Londynu. Kobieta otacza ją zaskakującą troską i wprowadza na salony, gdzie Flora musi się zdziwić po raz kolejny, bo staje się gwiazdą wszystkich wieczorów. Wkrótce odkrywa, że pani Keppal przyjmuje tajemniczego gościa, o którym nikt, nawet służba, nigdy nie mówi głośniej niż szeptem. Dziewczyna zostaje przedstawiona Edwardowi VII.
Kiedy poznałam opis fabularny książki moje myśli powędrowały w dosyć oczywistym kierunku. Czy Lucinda zaserwuje nam historię rodem z Jane Austen, czy też może pochyli się w kierunku Charlotte Bronte? Będzie zabawnie, ironicznie i emocjonalnie, czy równie emocjonalnie, ale mrocznie i zupełnie poważnie?
Star wzbudziła moją ogromną sympatię miłością do literatury i niewątpliwym introwertyzmem. Jest, dokładnie tak jak ja, typem słuchacza, który odzywa się dopiero jak naprawdę ma coś istotnego do powiedzenia. Wyrywa się z niekorzystnej relacji ze starszą siostrą Cece i wyrusza w nieznane, żeby odnaleźć rodzinę. Pozwala Orlandowi zawieźć się na angielską wieś, do domu, w którym niegdyś mieszkała zagadkowa Flora MacNichol. Poszukując korzeni poznaje historię sprzed wieku, w której fakty historyczne prześcigają się z opowieściami tak niesamowitymi, że wydają się abstrakcją.
Wydaje mi się, że autorka trochę się zagalopowała pisząc ten tom. Przede wszystkim jest tu absolutnie wszystko, co moglibyśmy umieścić w schemacie wiktoriańskiego/edwardiańskiego romansu. W efekcie powstało coś bardzo szablonowego, bez grama efektu zaskoczenia, wręcz romantycznie mdłe. Do tego redakcja zdradza już w opisie, że sprawa się kręci wokół króla, tym samym ucinając głowę jedynej tajemnicy, jaka mogłaby wzbudzić w czytelniku sensację. Zarówno po stronie współczesnej jak i w przeszłości widzę niedociągnięcia i małe zaniedbania. Między innymi to, że Orlando jako epileptyk na silnych lekach bynajmniej nie stroni od alkoholu, co jest raczej połączeniem silnie destrukcyjnym. W fabule jednak nie robi nikomu krzywdy.
Niemniej książka jest pełna ciekawych opisów, wciągających po uszy wątków i bohaterów tak magnetycznych, że stają się prawdziwymi gwiazdami swoich wystąpień. To esencja pięknych krajobrazów, sielskości wiejskiego życia, gdzie każdy żyje plonami własnej ziemi, poddaje się okresowości roku i nieuchronności, która popycha życie do przodu. Znajdziemy tu miłość ponad wszelkimi barierami, zobaczymy jaki opór można postawić przeznaczeniu. Poczujemy wagę więzi, których nie rozerwie żadna odległość.
Podsumowując:
To ani Jane ani Charlotte. To Lucinda. Według mnie jej niepowtarzalny styl nie do końca odnalazł się w brytyjskim klimacie. Zabrakło jakiejkolwiek oryginalności czy choćby powiewu świeżości w utartym schemacie. Mimo to to bardzo miła, bliska sercu część z nieśmiertelnym morałem. Zawsze bądźmy sobą. Nie opierajmy się naszej naturze, naszemu stylowi i charakterowi, bo to właśnie one sprawiają, że jesteśmy jedyni w swoim rodzaju, niepowtarzalni.
Moja ocena: 7/10
„Czułam, że moje milczenie bierze za znak, że nie potrafię dogadać się z Peterem, ale tak nie było. To inni mieli trudności z tym, że milczę, nie ja”.