

„Wielkie nadzieje”
Pip, wychowywany „własnoręcznie” przez surową siostrę ma przed sobą prostą drogę. Wiodąc przewidywalne wiejskie życie przebrnąć przez dzieciństwo, po czym terminując u własnego szwagra zostać kowalem. Podoba mu się ten plan, jest spokojny, pewny i daje perspektywę na przyszłość. Sytuacja chłopca zmienia się diametralnie, kiedy poznaje zanurzoną w swym ekscentryzmie pannę Havisham i jej podopieczną Estellę. Dziewczynę równie piękną jak wyrachowaną. Od tej pory Pip wstydzi się swojego pochodzenia, a pozostanie prostym kowalem wydaje mu się najczarniejszym scenariuszem. Jego najskrytszym marzeniem jest stanie się wielkim panem i okazanie się godnym protekcjonalnej Estelli.
Niespodziewanie otrzymuje spadek. Ktoś, kto chce pozostać anonimowy ofiaruje mu wielkie nadzieje…
„Wielkie nadzieje”, to kolejna klasyczna pozycja literacka, do której dzięki nowemu wydaniu wracam po latach. I ponownie nachodzi mnie pytanie: czy mój zachwyt sprzed lat znajdzie pokrycie w teraźniejszości?
„Wielkie nadzieje” przedstawiają absolutnie unikalny gatunek, jakim jest naturalizm ujęty w nieco krzywym zwierciadle. Sytuacje bardzo przyziemne i życiowe, owiane zostały barokowym półmrokiem i wykarykaturzone w taki sposób, żeby coś zwyczajnego stało się niezwykłe. Scena początkowa, przedstawiająca ukrywającego się na bagnach zbiegłego więźnia i reakcja oraz przemyślenia Pipa są tego doskonałym przykładem. To bardzo typowe dickensowskie ujęcie fabuły ma na celu stworzenie finalnego morału, a co za tym idzie z czyjegoś życia utworzenie bajki, która ma nas czegoś nauczyć lub chociaż wskazać, gdzie leży błąd i jak go naprawić. Dać pole do przemyśleń.
Poznajemy bohatera jako małego, zlęknionego chłopca. Rozdział po rozdziale, znając jego przemyślenia, marzenia i plany możemy dostrzec pewien proces przemiany. Ciąg wydarzeń, który z zahukanego dziecka zradza dojrzałego i inteligentnego mężczyznę. Przypadkowe sytuacje mające wpływ na jego rozwój, napotkani ludzie mający dobre lub nie do końca czyste zamiary, emocje i myśli utkane z aspiracji, pragnień i możliwości.
Kocham w tej książce to, że udowadnia, że nie wielkie, doniosłe wydarzenia kreują nasze życie. One są tylko przystankami, stacjami, do których docieramy. Tak naprawdę nasze życie opiera się na czerpaniu z dobrodziejstw codzienności. To właśnie taki najzwyklejszy dzień staje się świadkiem naszej przemiany, metamorfozy w szerokim rozumieniu tego pojęcia. Nie opiewamy tu nieskończonego horyzontu, pochylamy się za to nad drobinką, która stanie się startową lawiny zdarzeń.
Jednocześnie, przy ogromie emocjonujących w różnym stopniu wydarzeń, z powieści płynie zaskakujący spokój. Daje poczucie odprężenia i błogości.
Podsumowując:
Jest coś w tej powieści co mnie hipnotyzuje. Sprawia, że przepadam z kretesem w słodko gorzkich losach Pipa. Zarówno za pierwszym razem, przed laty, jak i teraz. Myślę, że wpływ na to ma zarówno zupełnie unikalny stylem pisania Dickensa, jak również fakt, że stworzył on swoistą baśń dla dorosłych, w której bardzo realistycznej otoczce może zdarzyć się wszystko. A na mnie ten iście magiczny zabieg działa tak bardzo, że targana ciekawością i zupełnie pochłonięta tym, co zaczyna mnie otaczać, ani się spostrzegłam docierając do końca.
Moja ocena: 9/10
„Życie składa się z takiego łańcucha złączonych ze sobą rozstań”.